piątek, 30 grudnia 2011

Wigilia 2011



Mniej więcej dwa lata minęły od ostatniego wpisu na blogu. Częste pisanie o bezdomnych nie jest moją mocną stroną. Z pewnością nie jest tak, że nie ma o czym pisać. Na dworcu nastąpiła zmiana warty. Nowe osoby włączyły się w środowe wyjścia, na spotkaniach pojawiają się też nowi bezdomni. Pan Jacek, którymieszkał na dworcu przez wiele lat dał namówić się na leczenie, które powoli kończy w Janowicach. Od czasu ostatniego wpisu nabraliśmy sporo doświadczenia, które pozwala nam pomagać lepiej i rutyny, która przeszkadza nam czasami widzieć w bezdomnych ludzi zranionych, którymi naprawdę są.

W tym roku ponownie zorganizowaliśmy Wigilię. Znów u Metodystów, znów z jedzeniem z Baru Teatralnego (WIELKIE DZIĘKI DLA WŁAŚCICIELA, KTÓRY OD LAT POMAGA NAM KARMIĆ BEZDOMNYCH W ŚWIĘTA), znów Ci sami starzy znajomi.

Zasiadamy więc do stołu, rozmawiamy, śmiejemy się, śpiewamy kolędy i modlimy się z nadzieją, że część tej grupy będzie potrafiła wydostać się z bezdomności i znajdzie prawdziwe życie, w którym chodzi o coś więcej niż tylko dotrwanie do następnego dnia...

sobota, 20 lutego 2010

Jano


Od kiedy chodzimy na dworzec zawsze spotykaliśmy tam Jano. Dla mnie był zawsze jedny z tych, którzy bezdomność wybierają z rozmysłem. Mogliby pracować, mogliby mieć rodziny, mogliby normalnie żyć, ale wybierają "wolność". Nigdy nie potrafiłem zrozumieć tego destrukcyjnego mechanizmu, który tak często odpala w ludzkiej głowie.

Napiszę najprościej jak się da. Po wielu mroźnych dniach zimy Jano trafił do szpitala gdzie okazało się, że niezbędna jest amuptacja nóg... Dwa miesiące wczesniej rozmawialiśmy o jego planach zawodowych, o tym, że już chyba wystarczy bezdomności. Mówiliśmy że trzeba na siebie uważać, bo zima jest trudna. Jano jednak był uparty... Rok temu podczas pewnych warsztatów z streetworkingu usłyszałem, że jesteśmy tylko towarzyszami ludzi, którym pomagamy. Czasami towarzyszymy im w drodze do życia, czasami w kierunku zupełnie przeciwnym. No więc odwiedzamy Jana, rozmawiamy o przyszłości i modlimy się żeby to wydarzenie było wstrząsem, który wywoła rewolucję w życiu Jana, która poprowadzi go w kierunku życia.

Etykiety: , , , ,

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Po śmierci Mariusza pytałam o niego weterana dworca, Jano.

Jano:

- Mariusz miał swoje kółko, ja swoje. Przykładowo, ja piłem tylko piwo, a on to niebieskie, to już nie mogliśmy trzymać się razem. Dziecko? A możliwe, że miał dziecko, tego ja nie wiem. Na ulicy nie mówi się o życiu, tylko o piciu… bo mózgi są, tego, wyzerowane przez alkohol.

Do „wolontariuszy” bezdomni mówią dużo – o kłótniach, o chorobach, czasami trochę się poużalają, najczęściej jednak sami siebie obarczają winą za swój los. Trudno jest sprowadzić rozmowę na temat leczenia. Oni już wszystko wiedzą. Są ekspertami w tej dziedzinie - wielu z nich zaczynało leczenie po kilka razy. Paradoksalnie, dobry humor w tym środowisku nie jest dobrą oznaką, bo co z tego wynika, że wesołością pokrywa się opłakany stan rzeczy. Najcenniejsze są momenty kryzysowe, które ujawniają całą prawdę o kondycji człowieka. Takie chwile, chociaż nacechowane tragizmem, jako jedyne dają szansę na zmianę. Wbrew pozorom, bezdomni nie załamują się łatwo. Musi wydarzyć się coś poważnego, żeby twardość ludzi ulicy, która przylgnęła do nich jak brud, ustąpiła miejsca bezradności. Bycie świadkiem takiego wydarzenia przypłaca się bezsennymi nocami, bo człowiek obserwuje jak inny dotyka granic ludzkiej wytrzymałości, lecz jednocześnie czuje, że ociera się o coś, co go przekracza, o jakąś wielką tajemnicę. Pamiętam taki moment w życiu Mariusza. Całkowicie stracił kontrolę nad biegiem rzeczy, orientację w czasie. Mówił:

- Ja już nie znajduję siebie, nie wiem co się dzieje w mojej głowie… ciągle się z kimś biję, ale nie wiem o co i nie pamiętam z kim nawet! Denaturat piję, chociaż nie chcę, a później to już jakby mnie nie było... ja już nie mam szans nic z tego zmienić.

Był to jedyny raz, gdy bezdomny pomodlił się z nami na chodniku. Mariusz był już jednak, jak sam twierdził, w jakimś odległym, niedostępnym dla nas miejscu.

(...)


Autorką tekstu jest Ela Buczkowska

poniedziałek, 12 października 2009

1974-2009



Nie do nas należy łapanie przestępców, nie do nas należy ich osądzanie - to co jednak należy do nas to wybaczenie, które ma moc przemienić nas i tych, którym wybaczamy. Wybaczenie, które nie jest li tylko pustym słowem, ale radykalnym wezwaniem do powiedzenia innym, że zostawiam to wszystko Bogu. Zostawiam moją złość, mój gniew, moją rozpacz i smutek...

Przed wakacjami pisałem o Mariuszu... Zaraz po ostatnim wpisie na blogu Mariusz został bardzo ciężko pobity. Przez kolejne miesiące walczył o życie - niestety w pierwszych dniach października zmarł w szpitalu... Brakuje mi słów żeby opisać to co wszyscy czujemy. Nie po raz pierwszy umiera bezdomny, nie po raz pierwszy umiera ktoś w szpitalu. Dla nas jednak umarł Mariusz, którego znaliśmy z dworcowych spotkań, z którym rozmawialiśmy, żartowaliśmy i modliliśmy się... Z każdym tygodniem miałem nadzieję, że jest coraz bliżej miejsca, w którym będzie gotowy na leczenie. Nie zdążył jednak i teraz nic nie zależy od nas. Nie możemy nic zrobić dla Mariusza, nie potrafimy pomóc Policji, bo tak naprawdę nie mamy pojęcia kto to zrobił. Jedyne co wiem, to to, że mimo całej żałości tej sytuacji Bóg jest dobry. To są jedyne słowa, które przychodzą mi na myśl i pozwalają niezwariować z powodu pytań o to jak i dlaczego się to wszystko stało. Bogu więc zostawiam moją złość, mój gniew i mój smutek...

Etykiety: , , , , ,

środa, 27 maja 2009

Kolejna środa na dworcu

Tydzień temu pisałem o Mariuszu, który ma się coraz gorzej. Nikt nie powinien się dziwić, że po tygodniu nie nastąpiła znacząca poprawa. Jest lepiej o tyle, że sam Mariusz zaczyna widzieć problem. Ciągle jeszcze nie jest gotowy na podjęcie leczenia. Rozmawiamy więc tak sobie o tym kto wygra dzisiejszą ligę mistrzów, jaka będzie pogoda przez najbliższy tydzień... Czasem tylko wspomnę, że może warto się zdecydować na leczenie. Wtedy Mariusz robi poważną minę, mówi że owszem trzeba, że się zdecyduje, ale pomyśli o tym jutro...

Tymczasem na dworcu pojawił się Krystian. W przeciwieństwie do wielu ostatnich spotkań tym razem, czysty, zadbany i zadowolony z siebie. Pracuje, szuka mieszkania, ma się dobrze. Trzymam kciuki i mam nadzieję, że tym razem się uda.

Poza tym spokojnie i prawie zwyczajnie. Piszę, że prawie bo ekologia wkracza do naszej pracy na dworcu. Od dziś pakujemy kanapki w papierowe torebki. 1000 sztuk za 33 PLN.

Etykiety: , , , , ,

piątek, 22 maja 2009

Myślę więc nie piję...


W ciągu ostatnich dwóch tygodni wydarzyło się kilka fajnych rzeczy. Kolejna osoba trafiła na detoks i myślimy, o skierowaniu jej do Janowic na leczenie stacjonarne. Kolejny detoks przeszedł Krystian. Jest szansa, że 26 maja rozpocznie terapię w Toszku (szpital, w którym wszyscy nasi podopieczni przechodzą detoks). Pojawiło się kilka nowych osób, większość trzyma się dobrze. Może poza Mariuszem, który pije od wielu dni i wygląda coraz gorzej. Co prawda uśmiecha się jak zwykle, ale zaczynam widzieć, że traci na wadze. Jego stan martwi mnie najbardziej z całej dworcowej kompanii.

Nie martwią mnie nawet spotkania, na które co środę się umawiam, i z których nic nie wychodzi, bo a) zapomniał b) był tylko mnie nie było c) Zwineli go d) zapił e) leczył nogę f) był na leczeniu g) czy możemy umówić się jeszcze raz na 100 % będę... Z dziwną łatwością zaakceptowałem, że tak poprostu musi być i jest to urok pracy z bezdomnymi. Będą nas oczukiwać, wykorzystywać, mówić to co im się wydaje, że chcemy usłyszeć... W końcu nie należymy do ich świata. Czasem tylko, incydentalnie w środę wieczorem pozwalają nam zaglądnąć do środka. Myślimy, że ich znamy i rozumiemy a oni myślą, że rozumieją nasze pobódki motywacje.

Czasami mam nieodparte wrażenie, że nawzajem się oszukujemy. Tak napawdę niewiele wiem o bezdomności, nie spędziłem nigdy nocy na dworcu i nigdy nikt nie pobił mnie tylko dlatego, żeby sprawdzić jak to jest zlać "dworcowe śmieci". Nigdy nie stałem w kolejce po zupę czy kubek kawy. Nie wiem co dzieje się w człowieku, z którym się spotykam. Czuje, że jest między nami mimo tych wszystkich lat niewidzialna bariera, która w przypadku niektórych uniemozliwia jakikolwiek kontakt. Z niektórymi czuje się jakbym zawierał przedziwną umowę polegającą na tym, że za kanapkę i kawę on pozwala mi przez dwadzieścia minut mówić lub słuchać tego co ma mi do powiedzenia... Nie jestem w stanie zrobić nic poza tym, że godząc się na te warunki przychodzę i rozmawiam z tą samą osoba po raz 77 o jednym i tym samym w nadziei, że 78 raz okaże się sensowny. Jestem bezsilny chociaż chcę dla tych ludzi samego dobra. Nie potrafię tylko zrozumieć dlaczego mówiąc, że chcą zmiany jednocześnie żyją jakby zmiana nie miała dla nich żadnego znaczenia. Dysponujemy wszystkim co potrzebne żeby umozliwić ludziom wyrwanie się z nałogu. Jednocześnie efekty naszej pracy są tak mizerne. Potrafię to robić tylko wtedy kiedy rozumiem i pamiętam, że nie robię tego ani dla siebie, ani dla efektów...

Na koniec aktualna lista dworcowych potrzeb:
Zbyszek: Bielizna męska, spodnie 173 cm, 88 w pasie, koszula rozmiar 38
Andrzej: Buty męskie rozmiar 42-43, najlepiej czarne, bo Andrzej zawsze nosi się elegancko.
Cała kompania: dowody osobiste...



Etykiety: , , , , ,

środa, 29 kwietnia 2009

Dzisiejsza wizyta na dworcu była dla mnie pierwszą od dłuższego czasu. Do niedawna myślałem, że wypalenie to teoretyczne opowieści o czymś co mi z pewnością nie grozi. Teraz wiem, że jest wręcz odwrotnie. Przez ostatnie dwa może trzy miesiące przeżywałem wielkie zniechęcenie pracą na dworcu. Ze złością myślałem o obowiązkach zbliżającej się środy, które zupełnie niepostrzeżenie zamieniły się w nieznośny obowiązek, który odbiera wszelką energię...

Dziś trafiłem na wieczorne spotkanie po dłuższej przerwie i muszę przyznać, że te kilka tygodni oddechu uratowały moją obecność w pracy z bezdomnymi. W jakiś sposób moje przywiązanie do tych ludzi jest dla mnie zadziwiające. Zbyszek, Młody, Andrzej, Krystian, Basia, Kilof,Mariusz, Jano... Spotykam ich częściej niż wielu moich znajomych. To ciekawe, że czuje tak nieodpartą potrzebę pracy z tymi ludźmi...

W zwiazku z tym, że jest to pierwszy wpis od bardzo długiego czasu to garść informacji:

Przenieśliśmy się z terenu dworca na ławki tuż za PKP. Powodem jest chęć unikania konfliktu z ochroną, która co jakiś czas nas odwiedzała. Nie dlatego, że uznajemy rację zarządcy obiektu, ale dlatego, że "Błogosławieni pokój czyniący..." Jestem przekonany, że moglibyśmy zostać na dworcu, ale kiedy myślałem o tej sprawie to jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Czy nie chcę ustąpić miejsca ochronie ze względu na interes bezdomnych czy może stoi za tym moja duma? Ostatecznie zaanektowaliśmy ławki po drugiej stronie ulicy i jest nam bardzo dobrze...

Beata definitywnie przerwała leczenie. Nie mamy kontaktu, ostatnio dostałem życzenia świąteczne, z których wnioskuje, że jakoś się tam trzyma. Boję się jednak, bo przerywanie leczenia nie jest dobrym pomysłem

Znów skurczyła się ekipa dworcowa... Jest nas może 5 osób na stałe zaangażowanych w przygotowania i spotkania na dworcu. To o wiele za mało

Kupiliśmy nowe termosy, które ciekną i są do niczego...

Ciągle marzy mi się, że ktoś będzie robił na dworcu zdjęcia, z których będziemy w stanie zrobić kiedyś wystawę.

Etykiety: , , , ,