poniedziałek, 14 grudnia 2009

Po śmierci Mariusza pytałam o niego weterana dworca, Jano.

Jano:

- Mariusz miał swoje kółko, ja swoje. Przykładowo, ja piłem tylko piwo, a on to niebieskie, to już nie mogliśmy trzymać się razem. Dziecko? A możliwe, że miał dziecko, tego ja nie wiem. Na ulicy nie mówi się o życiu, tylko o piciu… bo mózgi są, tego, wyzerowane przez alkohol.

Do „wolontariuszy” bezdomni mówią dużo – o kłótniach, o chorobach, czasami trochę się poużalają, najczęściej jednak sami siebie obarczają winą za swój los. Trudno jest sprowadzić rozmowę na temat leczenia. Oni już wszystko wiedzą. Są ekspertami w tej dziedzinie - wielu z nich zaczynało leczenie po kilka razy. Paradoksalnie, dobry humor w tym środowisku nie jest dobrą oznaką, bo co z tego wynika, że wesołością pokrywa się opłakany stan rzeczy. Najcenniejsze są momenty kryzysowe, które ujawniają całą prawdę o kondycji człowieka. Takie chwile, chociaż nacechowane tragizmem, jako jedyne dają szansę na zmianę. Wbrew pozorom, bezdomni nie załamują się łatwo. Musi wydarzyć się coś poważnego, żeby twardość ludzi ulicy, która przylgnęła do nich jak brud, ustąpiła miejsca bezradności. Bycie świadkiem takiego wydarzenia przypłaca się bezsennymi nocami, bo człowiek obserwuje jak inny dotyka granic ludzkiej wytrzymałości, lecz jednocześnie czuje, że ociera się o coś, co go przekracza, o jakąś wielką tajemnicę. Pamiętam taki moment w życiu Mariusza. Całkowicie stracił kontrolę nad biegiem rzeczy, orientację w czasie. Mówił:

- Ja już nie znajduję siebie, nie wiem co się dzieje w mojej głowie… ciągle się z kimś biję, ale nie wiem o co i nie pamiętam z kim nawet! Denaturat piję, chociaż nie chcę, a później to już jakby mnie nie było... ja już nie mam szans nic z tego zmienić.

Był to jedyny raz, gdy bezdomny pomodlił się z nami na chodniku. Mariusz był już jednak, jak sam twierdził, w jakimś odległym, niedostępnym dla nas miejscu.

(...)


Autorką tekstu jest Ela Buczkowska